Dotarłem. Długi dzień. I trochę kilometrów w nogach. W sumie ich 38 się zrobiło. Rano poszedłem do baru na śniadanie i przy okazji obejrzałem prognozę pogody. Wszędzie deszcz. Można było w depresję wpaść. Tuż za Azofrą rozejrzałem się po niebie. Dookoła pełno chmur, tylko nade mną błękit. Tak trzymać. Podreptałem do Santo Domingo to del la Calzada. (Jak zauważyłem, sporo miejscowości ma nazwę od jakiegoś świętego lub świętej, a to na górze, a to nad rzeką, albo na czym lub nad czym popadnie.) W Santo Domingo jest miła starówka. Poświęciłem jej trochę czasu i pomaszerowałem dalej.
Następny większy postój w Redecilla del Camino.
Rozejrzałem się po lokalnych barach (szt. 2) i wybrałem ten, w którym było najwięcej miejscowych. Bardzo chciałem zjeść coś regionalnego.
Pojawił się problem natury językowej. I o ile ja łamanym angielskim wyraziłem swoje życzenie, o tyle pan za barem ni w ząb. Zawołał do pomocy kolegę. Ten też nic. Wreszcie poszli po szefową. Ta przyszła z translatorem, podała go mi i każe mówić. Tak? No to proszę. Przełączyłem z angielskiego na polski i do dzieła. Po chwili już zrozumiałem, że robię z siebie wariata. Bo co mieli odpowiedzieć na pytanie, co jedzą miejscowi w czasie siesty? Pięknie. Przecież siesta to odpoczynek po jedzeniu, a nie przerwa na jedzenie! Ogarnij się chłopie. Ostatecznie pani również za pomocą translatora przedstawiła mi menu.
Kiedy już ustaliliśmy co i jak najadłem się jak bąk. Wujek Google uratował mi życie.
Zaraz za Azofrą winnice ustąpiły miejsca rozległym polom pszenicy, jęczmienia i rzepaku. Gdzieniegdzie pojawiały się plantacje chmielu.
Między Redecilla del Camino szlak często zbliża się i biegnie równolegle do głównej drogi, to znów się od niej oddala. Po siedemnastej na trasie byłem już praktycznie sam. Błogi spokój. Zostało 540 km.
poniedziałek, 9 maja 2016
Belorado
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)