Niedziela. Domingo. Wstałem dziś wyjątkowo późno, bo dopiero o 6.30 byłem na nogach. Po co się wyrywać, skoro na 8 do kościoła :-) Kwadrans przed 8 już byłem pod kościołem. Nawet się cieszyłem, bo była to jedyna możliwość, żeby go zobaczyć od wewnątrz. Ale Camino to niespodzianka za niespodzianką. Kartka przed drzwiami jak wół głosi, że msza w niedziele o 10.
Nie, to nie. Poszedłem dalej. Wędrówka przez region La Rioja, to wędrówka wśród winnic. Rozległa mozaika małych i wielkich ciągnie się po szczyty wzgórz, które zakreślają horyzont. Pięknie.
Poraz kolejny spotkałem młodego Austriaka, który w Logroño też nie miał szczęścia, i spędził noc chyba pod kościołem, albo i w środku. Biedak trzecią noc z rzędu nie spał. Wcześniej jednak głównie z powodu chrapania współspaczy. Co zrobić. Mnie ten problem raczej nie dotyczy. A jeżeli już, to jestem z tych po drugiej stronie barykady :-P Na szczęście miałem w plecaku paczkę zatyczek do uszu, jak z resztą wiele innych rzeczy na wszelki wypadek. Dałem mu jedną parę. Trudno uwierzyć, że takie małe coś może tak cieszyć.
Podreptałem dalej. Azofra to dzisiejszy punkt docelowy. Małe, senne miasteczko, jakich wiele po drodze. Co zrobić z resztą dnia? Chcesz poznać miejsce, w którym jesteś, zacznij od lokalnej knajpy. A przecież to region, gdzie wino strumieniami płynie.
niedziela, 8 maja 2016
8 maja. Z Navarette do Azofra.
Domingo i domino.
Między trzecią a czwartą miejscowy bar był prawie pusty. W kącie siedziały jakieś niedobitki peregrinos. Do jedzenia barman zaproponował mi English menu. Czy ja jestem Englishman in NY? Poprosiłem o coś, co jedzą w tym lokalu tubylcy i oczywiście lampkę czerwonego wina. Danie nie było zbyt obfite. Ser, chorizo i kilka kawałków bagietki. Ok. Niech będzie. W sumie to o wino szło. Wypiłem, zjadłem (chorizo i ser pierwsza klasa) i poprosiłem o kolejną lampkę. Kwadrans przed czwartą w progu pojawił się wiekowy azofryjczyk (?). Barman w jednej chwili przygotował mu espresso. Po chwili kolejny starszy pan pojawił się w drzwiach, a już na barze stało espresso, tym razem z odrobiną mleka. Na widok kolejnego barman szykował kawę z kapką czegoś mocniejszego. I tak piętnastu, czy szesnastu. A każdy nim dotarł do bufetu, miał podane to, co pewnie zamawia tu od jakiś 70 lat. Cześć usiadła przed telewizorem, część przy stoliku.
I pojawiło się domino...
Oj się działo. W pierwszej chwili nie bardzo wiedziałem, według jaki reguł grają. Zaraz okazało się, że według najprostszych - kto nie wyłoży wszystkich klocków, ten trąba.
Całej grze towarzyszyły takie emocje, jakby co najmniej Barcelona z Madrytem grała. Oczywiście kostki domino pojawiały się na stole z takim hukiem, że odnieść można było wrażenie, że który mocniej wali o stół, ten lepszy. W przerwie między kolejkami odbywała się dynamiczna wymiana zdań. Tak ostra, jakby panowie mieli zaraz dać sobie po razie. Potem klocki znów na stół i znowu walenie o blat. Po zakończeniu partii przegrany ustępował miejsca nowemu graczowi.
Po pierwszej grze do stolika przysiadł się mocno sędziwy autochton, z zaawansowanym parkinsonem. Pomyślałem, jak ty dziadek poradzisz sobie z tym folklorystycznym rytuałem. Przecież dłonie tak mu drżały, że trzymałem kciuki, żeby w stół wcelował. A dziadek zaparł język o dwa, chyba ostatnie zęby i przywalił w stół z takim impetem, że mało z krzesła nie spadłem. Jest moc.
Dużo emocji. Pewnie wypiłbym jeszcze jedną lampkę wina, ale że mocne jest, to bałem się, że po trzeciej przyłączę się do gry. Pozostałem przy kibicowaniu.