Miałem wstać o 6, jak cywilizowany peregrino. Niestety, już po piątej ruch, szeleszczenie i gadanie. Nie da się. Wstałem przed szóstą. Zacząłem się szykować. O szóstej zapalono już światło, a wraz z nim do pokoju wpadł miejscowy kwatermistrz, wyśpiewując coś w niebogłosy. Super. Kolejny pomyleniec.
Przyspieszyłem z pakowaniem. Gotowy do drogi wyszedłem na ulicę. Była 6.20!!! No świr! Przecież nawet strzałek jakubowych dobrze nie widać.
Siąpi.
A śniadanie? Na kawę i ciastko poszedłem do baru w następnym miasteczku. Nie wiem skąd ten pomysł, ale uratowało mi to cztery litery. W czasie, gdy piłem poranną kawę, za oknem lało jak z cebra. Ulewa była krótka, ale konkretna.
Zebrałem się w dalszą drogę.
Cały czas siąpiło, ale nie na tyle, żeby wyciągać pelerynę.
Przez pierwsze 20 km nic ciekawego nie było. No może oprócz żołny polującej na owady w centrum miasteczka. Niezwykłe.
Nawet krajobraz szary, niczym się nie wyróżniający.
Przypomniała mi się rytmiczna pioseneczka, której lata temu nauczyła mnie (zucha wówczas) początkująca nauczycielka, Ewa Godlewska.
Lewa noga naprzód, lewa noga naprzód!
Dla ojczyzny trzeba zrobić krok.
Najpierw palce, potem pięty,
Głowa do góry, brzuch wciągnięty... i...
Wieki temu to było (chyba w 1985 r.), ale dziś szedłem jak przecinak. (Ewuś, dziękuję!) Głowa do góry i plecak leżał na plecach jak nigdy. Dawno tak dobrze mi się nie maszerowało. :-) I tylko czasem słyszałem za plecami jęknięcia mijanych peregrinos.
Potem zachciało mi się, jak Druhna Kubacka, tak z przytupem. Myślałem, że stopy mi odpadną po pierwszym tupnięciu. Zostałem przy wersji z zuchów.
Za Hornillos del Camino szlak zaczął się wspinać na wzgórze. Chmury porozchodziły się na boki. To tu, to tam widać było jak pompuje. Nad głową słońce i skowronki. Kiedy się już wdrapałem, okazało się, że to nie wzgórze, ale rozległy, zielony po horyzont płaskowyż. Coś pięknego! Oczu nie można było nacieszyć tym widokiem.
Czasem zaczynało kapać z nieba, a wtedy wszyscy peregrinos, jak na komendę, peleryny na grzbiet. Jeszcze się dobrze nie odziali, a już przestawało padać. Peleryny zdejm. Trochę śmiać mi się chciało z tej gimnastyki.
Ostatnie 4 km były ciężkie. Wygodna droga polna zamieniła się w gliniasto-żwirową breję. Buty trzeba było odrywać od ziemi. Jeden zły ruch i człowiek leży w błocie. Niezbyt ciekawa perspektywa. Tu już "lewa noga naprzód..." nie działała.
Do Hontanas dotarłem tuż po drugiej. Dumny z siebie rozsiadłem się w fotelu przed albergue. Plan wykonany w 100%. 31 km dziś, a do końca 458 z 775 km.
Grad sypie jak diabli...