W sumie główny szlak prowadzi do Sarria inną drogą, ale alternatywny, dłuższy ponoć o 8 km (a zdawało mi się, że 100 km) przebiega przez Samos.
Od Triacastela częściowo idzie się w sąsiedztwie lokalnej drogi, ale widoki rekompensują wszystko. Szlak biegnie piękną, ostro wciętą w skały doliną, a wychodnie skalne wiszą niemal nad głową. Do tego szum rzeki. Przyjemnie.
W połowie dystansu pomiędzy Triacastela a Samos szlak odrywa się od drogi i biegnie już zupełnie sam. Na rzece liczne stare progi świadczą o tym, że w przeszłości było tu wiele młynów wodnych. Z resztą kilka ruin spotkać można do tej pory, a po wsiach, wmurowane to w dom, to w ogrodzenie, świadectwo przeszłości dają stare kamienne żarna.
W Samos znajduje się największy w Galicji klasztor. Z góry wygląda rzeczywiście imponująco. (Z dołu także ;-)) Za klasztorną furtą mieszkają benedyktyni, słynni kiedyś m.in. z ziołolecznictwa. Na tablicy edukacyjnej znalazłem ciekawy opis ogrodu benedyktynów, z kolorową mapą rozmieszczenia uprawianych w nim ziół. Podniosłem głowę znad tablicy, spojrzałem na ogród. Chwasty po pas, po ziołach ani śladu. Lenie.
Samos to bardzo ważne miejsce na Camino. Prawdopodobnie i dlatego kościół był zamknięty.
Rozczarowanie!
Ale znalazłem sobie na pociechę maleńki, jednonawowy kościółek z IX wieku i zaraz mi się humor poprawił. No i cyprys rosnący obok ma ponad tysiąc lat.
Za Samos droga znowu biegnie przez piękną okolicę. Miałem pastwiska ogrodzone kamiennymi murkami, pasieki, strumyki, stare kasztany... Piękna mozaika. No i rzeka. Woda kryształowa. I pstrągi. Ależ mnie naszła ochota na wędzonego pstrąga. Ale jest tylko jedno miejsce na świecie, gdzie wędzony pstrąg jest wędzonym pstrągiem, a nie jakąś bejcowaną podróbą. Dom...
Do Sarria dotarłem dość późno, bo sporo po piątej. Nawet miałem obawy, czy jeszcze znajdę miejsce do spania. Ale niepotrzebnie.
Zaczynam czuć zmęczenie...
poniedziałek, 23 maja 2016
Samos
23 maja. Jabłoniowe drzewo.
Kilka minut po siódmej byłem już w trasie. W zasadzie w transie. Nadal góry. Ale już nie długo, bo w zasadzie zaczynam schodzić. Wschód słońca łososiowymi barwami zaczął malować niebo i pierwsze promienie rozświetliły szczyty. Bajka. Na pastwiskach krowy leniwie grały swymi dzwonkami. Było dość chłodno, ale bez porównania z dniem poprzednim.
Zdawało się, że na trasie jestem sam, choć dobrze wiedziałem, że czołówki już o szóstej ruszyły do boju.
Po drodze ze schroniska natknąłem się na kwitnącą jabłoń, a że to jedne z moich ulubionych kwiatów, dawaj je obwąchiwać. Na ten akt dziwactwa naszła niespodzianie grupa turystów z kraju kwitnącej wiśni.
"Cili? Cili? Cili?" Cilali jak mewy w porcie, jedno przez drugie. Jakie "Cili"? Ani Cili, ani Lici! The apple tree! "The apple tree?" No wyobraźcie sobie, że jabłka rosną na drzewie. Odnieść można było wrażenie, że właśnie runęły fundamenty ich świata. Potem już z większym przekonaniem, z każdą chwilą przechodzącym w dziecięcą fascynację zaczęto powtarzać "The apple tree!". Następnie obwąchiwanie i sesja zdjęciowa.
KO-ME-DIA!
Dodałem gazu i odmaszerowałem.
Droga niemal cały czas w dół.
Przed wejściem do Triacastela rośnie olbrzymi i wiekowy orzech. Wg informacji na tablicy ma ponad 800 lat. Robi wrażenie.
W miasteczku cisza. Jakby to jeszcze noc była, a przecie już po dziewiątej.
Triacastela - trzy zamki, po których jedyną pamiątką jest herb miasta na kościelnej wieży.
Pora na drugą café con leche! Co ciekawe, w Castilla y León wymawia się to inaczej niż w Galicji. Z resztą tych różnic już na pierwszy rzut oka jest dużo.