środa, 25 maja 2016

Na gruzach Wieży Babel.

Największą obawą związaną z Camino była zdolność komunikowania się. Oczywiście problem był, ale tylko we Francji. Taka chyba natura. W Hiszpanii zupełnie problemu nie ma. Hiszpanie chcą się dogadać i każde środki są do tego dobre.
Nie wszyscy znają angielski, a wtedy potrzebna jest pomoc techniki. Słownik, translator bywają w użyciu. A czasem wystarczy komunikacja pozawerbalna lub dźwiękonaśladownictwo.
Dla przykładu.
W Carrión de los Condes trochę się pogubiłem. Z resztą nie tylko ja. Poprosiłem o pomoc przechodzącą kobietę, która zupełnie nie rozumiała o co chodziło, ale słowo Camino naprowadziło ją na trop. Skinęła ręką - znaczy się "chodź!". Przyłączył się do nas zbłąkany rowerzysta. Pani spojrzała na mnie, na niego i bez użycia słów wyraziła opinię na temat "caminowców" pieszych i rowerowych. A to tak było. Spojrzała na mnie, wskazała na nogi, plecak, a potem wydając dźwięki mmm, uuu, ooo, podniosła rękę do góry. Zupełnie inaczej wyraziła się o rowerzyście. Pokazała palcem rowerzystę, rower i kręcąc głową wydała kolejno dźwięki mmm, e, e, e! I wiadomo było o co chodzi. Ale rowerzysta dłużny nie został, poklepał ręką po ramie roweru i wydając dźwięk hmmm mrugnął okiem do pani i też wiadomo co miał na myśli.
Nie co inaczej było za Ponferradą. Maszerujący w pobliżu mnie Hiszpan bardzo chciał mi pokazać właściwości kopru włoskiego. Ułamał łodygę, podzielił ja na pół, jedną cześć wziął do ust, zaczął rozgryzać i mlaskać. Podał mi drugi kawałek i wykonując kilka prostych gestów dał do zrozumienia, że mam zrobić to samo. Takżem i uczynił. Kiedy chciałem połknąć rozgryzione włókna, pan pokiwał negująco palcem, po czym zaczął pluć zieloną sieczką. Dalej w pierwszej kolejności ziejąc jak pies a potem kręcąc głową poinformował mnie, że sok z łodygi kopru gasi pragnie. Następnie jął głęboko wdychać i wdychać powietrze przez usta - odświeża oddech.
Na koniec przystąpił do demonstracji działania przeciwwzdęciowego... ;-) Czad!
Podobnych przykładów, może nie tak spektakularnych, można by mnożyć.
Zawsze zostaje pokazywanie palcem.
Ale najważniejszy jest uśmiech. Od niego zaczęta rozmowa zawsze kończy się dobrze (w Hiszpanii).

Ponieważ ludzie z całego świata idą Camino, to i języków mnogo. Dominują: hiszpański, angielski, włoski i francuski, portugalski ale i japoński, za pomocą którego nie można się dogadać.
Wpisując się do książki w jakimś zwiedzanym kościele przejrzałem kilka kartek. Na prawdę są tu ludzie z całego świata. Brazylia, Peru, Meksyk, Stany Zjednoczone, Canada, Australia, Nowa Zelandia, Japonia, Korea, Chiny i niemal cała Europa. Słowianie słabo wypadają. Oprócz mnie spotkałem dwóch Polaków, Czecha, trójkę Ukraińców.
Generalnie jeden wielki tygiel ludzi i języków.
Jest super. Jest moc!

25 maja. Do Palas de Rei.

Myślałem, że jeśli wyjdę możliwie wcześniej, to na szlaku będzie luźnej. Ale zwiodła mnie café con leche. Jak syreni śpiew dźwięk młynka i zapach kawy wciągnęły mnie do baru. No i po luzie... Od rana pełno ludzi. Co było później, nawet nie próbuję sobie wyobrażać.
Poranek przyjemnie chłodny, niebo częściowo zachmurzone, wschód słońca, jak to ze wschodami słońca jest, piękny.
Wg przewodnika góry już dawno powinny być za mną, ale krajobraz, który mnie otacza, do złudzenia przypomina Beskidy. Dźwigany przeze mnie przewodnik p. Gacia z dnia na dzień traci w moich oczach. Autor rozpisuje się na temat każdej starszej kapliczki, a osadzie celtyckiej poświęca zaledwie jedno zdanie. Mogę przypuszczać, że gdyby nie chęć wytłumaczenia źródła nazwy miejscowości Castromaior, zupełnie temat by odpuścił. Tak czy siak, w sąsiedztwie wsi znajduje się jedno z najważniejszych stanowisk archeologicznych w północnej Hiszpani. Świetnie zachowane, wspaniale zrekonstruowane. Grodzisko zasiedlone od IV w. p.n.e. do I w. n.e. Zasiedliłem je ja na pół godziny, a że jest oddalone o 100 m od głównego szlaku, to mogłem być pewien, że nikt tam nie zajrzy. (dramat!) Co ciekawe, szlak został kilka lat temu przesunięty tak, by strudzonych wędrowców wręcz wepchnąć na to grodzisko, ale nie zadziałało.
Żeby trochę odciąć się od moich towarzyszy podróży, włączyłem muzykę i z dziełami Smetany w wykonaniu Filharmoników Wiedeńskich maszerowałem dalej ciesząc się okolicznościami przyrody.
A pisząc o muzyce... do końca wyjazdu nie położę się do łóżka bez słuchawek. Takiego ognia panowie dali poprzedniej nocy, że szyby w oknach drżały. Spać się nie dało.
Po dwunastej dotarłem do Palas de Rei, miejscowość kiedyś ważnej, ale ślady tej świetności dawno zatarł czas.
Wg mojego licznika do Santiago zostało 68 km.