sobota, 28 maja 2016

Niech tam sobie pada...

Od rana deszcz, a jeśli nie deszcz, to ulewa. Ile miałem czekać. Przecież wczoraj sprawdzałem pogodę. Padać będzie jeszcze dwa dni. Morale bliskie zera. Kawa nie pomogła.
Moje seksowne, żółte, foliowe wdzianko rodem z kiosku ruchu założyłem na grzbiet i w drogę. Niech tam. Gorzej być nie mogło. Bo niby co? Trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu... To pocieszające.
Po drodze i tak nic nie było. Pochyliłem kark i do przodu. Gdzie kończył się asfalt, zaczynało się błoto, albo strumyk płynący środkiem ścieżki. Spodnie z przodu mokre, z tyłu suche. I to ostatniego dnia przed Santiago. W połowie dystansu szlak przebiega obok lotniska. Dopiero startujący samolot wyrwał mnie z tego deszczowego odrętwienia. Przez chwilę myślami siedziałem w tym samolocie. Ciepło i sucho.
Ale że już? Koniec?
Nie! Mój będzie za tydzień.
Wróciłem do tu i teraz.
Byłem w drodze. Z tyłu, z przodu dziesiątki pochylonych, zmokniętych ludzi. Ryczący silnik z każdą chwilą oddalał się. Znowu zrobiło się cicho. Deszcz tylko bębnił o foliową pelerynę. Nikt nie rozmawiał, nie śmiał się. Zdawało się, że w powietrze wypełnia jakaś aura skupienia. Czy to dlatego, że deszcz, czy że koniec blisko? Czasem ktoś chlipał pod nosem, ale czy łzy to były, czy krople deszczu... Nie wiem.
Szliśmy. Widok ponury i piękny jednocześnie. Spotykaliśmy się po drodze wiele razy. W schronisku, barze, czy mijając się na szlaku. Znamy się z imienia lub tylko z widzenia, z kilku pozdrowień "Hola! Buen Camino!". Szliśmy.
Padało i lało na zmianę, ale to już przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Przecież sam tego chciałem. Być tu i teraz.
Tuż przed Monta del Gozo wyszło słońce. Zrobiło się cieplej. Do katedry w Santiago zostało niespełna pięć kilometrów. Godzina z kawałkiem.
Spotkałem Francescę, młodą Włoszkę. Spotykaliśmy się po drodze kilka razy. Jakiś czas temu, pomiędzy Samos a Sarrią siedziałem przy źródle. Było gorąco. Zatrzymała się i spytała, czy ta woda nadaje się do picia. Nie miałem pojęcia, ale lepiej nie ryzykować. Widać było, że jej się pić chce jak diabli. Miałem trochę. Podałem jej bidon. Pochlupała wodą, co miało oznaczać, że jest mało, czy jestem pewien. Zrobiłem minę pod tytułem "daj spokój, pij!". Miałem jeszcze jedną pomarańczę. Mało tej wody było. Wyjąłem nóż i przekroiłem owoc na pół. Zjedliśmy po kawałku i poszliśmy dalej. Bar był 300 m dalej. Widząc go zaczęliśmy się śmiać jak dzieci.
Dzisiaj Francesca nie szła już takim raźnym krokiem. Kolano. Chyba problem z łękotką.
Dalej maszerowaliśmy już razem.
Przed drzwiami do katedry kolejka. Staliśmy chyba godzinę w deszczu, bo znowu zaczęło lać.
Wnętrze oszałamiające. Ale tylko przeleciałem wzrokiem. Zwiedzanie zostawiłem na potem.
Kierunek relikwie. Zakaz fotografowania. Flesze trzaskały jak przed galą rozdania Oscarów. Ciśnienie mi skoczyło. Zacząłem powarkiwać. Tyle, że szkoda nerwów. Przed relikwiarzem, który widoczny jest przez niewielkie przeszklone drzwiczki stoi klęcznik. Uruchomiłem jeden z najlepszych swoich talentów, tzn. złośliwość i przyklęknąłem na samym środku. Wyprostowany spędziłem tam trochę czasu. Nikomu nie zrobiono tylu zdjęć z relikwiami św. Jakuba, co mnie.
Potem poszliśmy jeszcze do figury św. Jakuba. Tam też zakaz fotografowania i sesje zdjęciowe.
Z katedry do biura pielgrzyma po certyfikat. Tam spotkałem Michaela, chłopaka z Nowej Zelandii. Całe Camino przeszedł z gitarą.
Pierwszy raz spotkaliśmy się w Aurizberri/Espinal. Potem jeszcze kilka razy. Ostatnio chyba w Ponferradzie. Za każdym razem witał się słowami: "Oh, fuck! Hello Brother! How are you?". Wieczorem w Ponferradzie grał na gitarze. Sporo nas siedziało wtedy na patio. Grał co kto chciał. Po którymś utworze powiedział, że teraz dedykacja dla jego oldschoolowego brata z Polski. Miło. Tylko dlaczego oldschoolowego? I poleciało Somewhere over the rainbow w wersji Boba Marleya. Ciarki po rękach chodziły. Kompan do piwa pierwsza klasa.
Prawie dwie godziny odstaliśmy w kolejce. Żadnej ceremonii przy tym nie było. Ciach, ciach i proszę papier. Ale nic to.
Potem trzeba było znaleźć nocleg. Weekend! W największym schronisku, na 200 łóżek, nie było już wolnych miejsc. W centrum ceny kosmiczne. Musiałem wrócić dwa kilometry na przedmieścia i tam coś znalazłem. Wykąpałem się, założyłem suche rzeczy i na jedzenie.
Czyli doszedłem do Santiago de Compostela? Prawie 800 kilometrów. Setki spotykanych ludzi, tych wędrujących Camino i tych mieszkających przy Camino.
Dziesiątki zabytków, krajobrazów, smaków. Tego chciałem. Przejść Camino. Tyle, że nie po to, żeby dojść, ale iść.
The way. Droga.
Mówi się, że Santiago de Compostela to dopiero początek. A jeśli tak?
To nie koniec.
Koniec, finisz, Finisterre?
Dalej. Muxia!

28 maja. Pada.

Pada. Czasem jest przerwa. Wtedy leje.