Przed ósmą byłem przed katedrą. Plac pusty. Jaki widok. Szkoda, że znowu chmury i deszcz.
W tym miejscu kończy się Camino Francés i zaczyna Camino Fisterra - Muxia. 120 km kolejnej przygody. Ludzi już mało. Można iść samemu i wokół nikogo.
Trochę lunęło. Mniej, czy bardziej - tego nie pamiętam. Po co się wkurzać na coś, co ode mnie nie zależy. Popadło. Wyszedłem za miasto. Od zachodu Santiago wygląda wspaniale. Katedra góruje nad miastem. Zupełnie tego nie widać idąc Camino Francés. Jak to mawia profesor Stołowska - góry kopcą. Po ulewie znad eukaliptusowych lasów zaczęły podnosić się smugi mgieł. Stalowe chmury wisiały nad wzgórzami, ale od wschodu, znad miasta, zaczęło świecić słońce. Wielkie drzewa, wzgórza, chmury, słońce, mgły, jak w lesie deszczowym. Zamurowało mnie. Ale widziałam kilka osób, które też przystanęły.
W lesie zupełnie zmieszał się zapach eukaliptusów i sosen. Rozgrzane słońcem pachniały nieziemsko. W wioskach kwitnące cytryny, pomarańcze, jabłonie, jaśminowce, dziki bez, róże. Wszystkie te zapachy obok siebie. Kolorowo.
Że weekend jest, to po wioskach festyny najróżniejsze. Życie małych społeczności w pełni.
Nie mogę już powiedzieć, że nie słyszałem celtyckiej muzyki granej na dudach. Słyszałem!!! I to nie na festynie, ale w środku na pozór spiącej wsi. Jest moc!
Ulewne deszcze sprawiły, że wszystkie potoki i rzeki wezbrały. Starszyzna wyległa na mosty, patrzy w wodę, kręci głową i wraca do domu.
Dotarłem do miasta Negreria, kolejnej miejscowości se vende - na sprzedaż.
21 km od Santiago.
Jest...!!!
niedziela, 29 maja 2016
29 maja. Camino Fisterra - Muxia czas zacząć.
Finał ligi mistrzów.
Poszedłem do baru za zakrętem ;-)
Było przed siódmą.
Chciałem zamówić coś do jedzenia. Barman pokazał zgaszone światło w kuchni i oznajmił, że kuchnia będzie pracować wieczorem. Szarpnęło mną. Jak to??? To teraz niby świtać zaczyna?
Zamówiłem bocadillos i piwo. Byłem w barze sam.
Przed ósmą pojawili się jacyś ludzie. Cała rodzina. Z dziesięć osób. Dorośli i dzieci. Za chwilę następni. Kwadrans po ósmej bar był pełen. Cześć osób stała w drzwiach. Ok. Weekend. Ale bez przesady.
Gdy barman zmienił kanał telewizyjny, domyśliłem się, o co chodzi.
Finał ligi mistrzów.
Zapaliło się światło w kuchni. Dwie kobiety zaczęły rozstawiać gary, brytfanny, rondle, jakby właśnie remanent robiły. Za chwilę pojawiło się mięso, ziemniaki, warzywa i inne składniki przyszłych dań. Wszystkie potrawy były robione na miejscu. Nawet frytki nie wyszły z zamrażarki, tylko zrobione były ze świeżych ziemniaków. Coś się działo na kuchni, coś już siedziało w piecu. Nawet raz nie brzęknął dzwonek mikrofali.
Barman co chwilę nakładał na talerzyki małe porcje tego, co przez kuchenne okienko wychodziło i roznosił wszystkim na sali.
W podrzędnym osiedlowym barze wszystko do jedzenia robione było w tej niewielkiej kuchni i tuż przed podaniem. Dla mnie było to olbrzymie zaskoczenie.
Najadłem się jak bąk najróżniejszych różności.
Kiedy jednym okiem obserwowałem kuchnię, drugim śledziłem to, co działo się na sali. W chwili, gdy padł pierwszy gol, wiedziałem, komu tu trzeba kibicować. Gol i wszyscy podnieśli się z krzeseł, krzyki, śpiewy, wymachiwanie rękami... Mężczyźni, kobiety, dzieci.
Klimat zrobił się jak na dobrym weselu. Ale porażki RM też budziły wiele emocji, tyle, że trochę inaczej okazywanych ;-) Każdy krzyczał do telewizora tak, jakby to właśnie jego słowa miały zostać usłyszane na murawie stadionu.
W przerwie wracały rodzinne dyskusje sprzed meczu, jakby go wcale nie było.
Druga połowa i to samo. Bar trzeszczał w szwach. Klimat niesamowity.
Kiedy dziś rano poszedłem na poranną kawę i ciastko... tam wczorajszy wieczór jeszcze trwał w najlepsze. Z tą różnicą, że tylko panowie zostali na placu boju, w stanie ciała i umysłu, które wskazywały jednoznacznie, kto wygrał mecz.
Zastanawiam się, jak to działa?
Ale widać można.
Tego też chciałem.