Kilka minut po siódmej byłem już w trasie. W zasadzie w transie. Nadal góry. Ale już nie długo, bo w zasadzie zaczynam schodzić. Wschód słońca łososiowymi barwami zaczął malować niebo i pierwsze promienie rozświetliły szczyty. Bajka. Na pastwiskach krowy leniwie grały swymi dzwonkami. Było dość chłodno, ale bez porównania z dniem poprzednim.
Zdawało się, że na trasie jestem sam, choć dobrze wiedziałem, że czołówki już o szóstej ruszyły do boju.
Po drodze ze schroniska natknąłem się na kwitnącą jabłoń, a że to jedne z moich ulubionych kwiatów, dawaj je obwąchiwać. Na ten akt dziwactwa naszła niespodzianie grupa turystów z kraju kwitnącej wiśni.
"Cili? Cili? Cili?" Cilali jak mewy w porcie, jedno przez drugie. Jakie "Cili"? Ani Cili, ani Lici! The apple tree! "The apple tree?" No wyobraźcie sobie, że jabłka rosną na drzewie. Odnieść można było wrażenie, że właśnie runęły fundamenty ich świata. Potem już z większym przekonaniem, z każdą chwilą przechodzącym w dziecięcą fascynację zaczęto powtarzać "The apple tree!". Następnie obwąchiwanie i sesja zdjęciowa.
KO-ME-DIA!
Dodałem gazu i odmaszerowałem.
Droga niemal cały czas w dół.
Przed wejściem do Triacastela rośnie olbrzymi i wiekowy orzech. Wg informacji na tablicy ma ponad 800 lat. Robi wrażenie.
W miasteczku cisza. Jakby to jeszcze noc była, a przecie już po dziewiątej.
Triacastela - trzy zamki, po których jedyną pamiątką jest herb miasta na kościelnej wieży.
Pora na drugą café con leche! Co ciekawe, w Castilla y León wymawia się to inaczej niż w Galicji. Z resztą tych różnic już na pierwszy rzut oka jest dużo.
poniedziałek, 23 maja 2016
23 maja. Jabłoniowe drzewo.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz