piątek, 10 czerwca 2016

10 czerwca. Rozwiązanie konkursów.



Nadszedł 10 czerwca. Pora poznać zwycięzców konkursów.

Zagadka nr 1.

Na moje oko to narcyz łuskowaty (Narcissus bulbocodium)
Brak poprawnej odpowiedzi :(

Zagadka nr 2.

Rzeźbę ustawiono w 1996 r.
Poprawnej odpowiedzi udzieliła Aleksandra G.

Zagadka nr 3.

Owoce na zdjęciu to Nieśplik japoński (Eriobotrya japonica) - níspero japonés (es.)
Nagroda wędruje do t.

Zagadka nr 4.

Camino Francés przebiega w Hiszpanii przez 7 prowincji: Navarra, La Rioja, Burgos, Palencia, León, Lugo i A Coruna.
Brak poprawnej odpowiedzi :(

Zagadka nr 5.

Skała, z której zrobiona jest dachówka na zdjęciu to łupek.
Wielkie brawa i nagroda dla Kasi Krakowskiej.

Doręczenie nagród osobiste.


sobota, 4 czerwca 2016

4 czerwca. Santiago - Barcelona - Warszawa.

Już nie na nogach, ale na skrzydłach.
Pięć godzin na lotnisku w Barcelonie. Ale przynajmniej napatrzyłem się na samoloty. Swoją drogą, jak oni to ogarniają. Niesamowite.

piątek, 3 czerwca 2016

3 czerwca.

Znowu do katedry. Tym razem spokojne zwiedzanie i msza dla pielgrzymów z widowiskowym, największym na świecie trybularzem.
https://youtu.be/FaFqodavn0I
Potem jeszcze muzeum katedralne, muzeum pielgrzymowania do Santiago, obiadek, pakowanie, ostatnia wizyta w barze i spać.
Trzeba by kilku dni, żeby to miasto zwiedzić. Jeden to stanowczo za mało.
Zdjęć nie ma :-P

czwartek, 2 czerwca 2016

2 czerwca. Plaża i powrót do Santiago.

Zostawiłem plecak w schronisku, zabrałem worek z wczoraj kupionym jedzeniem i od rana pomaszerowałem na plażę. Idąc do Muxii widziałem jedną, całkiem atrakcyjną, piaszczystą. Rozłożyłem się na piachu i wtedy olśniło mnie, że krem przeciwsłoneczny został w plecaku. Przyzwyczaiłem się, że wszystko mam przy sobie, znaczy się, że na plecach. Pomyślałem, że może nie będzie tak źle. Ale teraz... czuję na plecach to dzisiejsze słońce.
Po pierwszej zebrałem się, bo autobus do Santiago o 14.30.
Dobrze mi w tej Muxii było. Trochę starych wspomnień z Irlandii zaczęło krążyć po głowie. Przytulne miasteczko.
Z autobusu jeszcze kilka razy widziałem ocean.
Jadąc do Santiago, autobus przejeżdża przez Negrerię. Widziałem pielgrzymów siedzących przed kawiarnią, przy tym damym stoliku, przy którym ja kilka dni temu piłem poranną kawę... Dziwne uczucie.
Już nie byłem jednym z nich.

1 czerwca. Muxía.

Wyszedłem ze schroniska po ósmej.  Po co się spieszyć?
W Finisterre szlak nie jest dobrze oznakowany, ale już się do tego przyzwyczaiłem. Przecież niech się człowiek pokręci, wkurzy, będzie mu się lepiej szło. Jak się później okazało, cały odcinek pomiędzy Finisterre a Muxíą pod tym względem jest problematyczny.
Liczyłem, że skoro będę szedł wzdłuż wybrzeża, to widok oceanu będzie mi towarzyszył cały dzień. Ale szlak odbija w głąb lądu i zamiast oceanu były wzgórza. Odcinek o tyle trudny, że choć przebiega przez kilka wiosek, to z jedzeniem i piciem problem. Na szczęście miałem w plecaku trochę zapasów.
30 km to też nie mało, a słońce zaczęło grzać mocniej. Dziewięć kilometrów przed Muxíą leży malutka wioska Morquintián. Wg przewodnika miał być tam bar.
Tuż przed wejściem do osady stał niebieski namiot (duże słowo w kontakcie konstrukcji tegoż) obwieszony różnymi cudami, dwa stolik, kilka krzesełek i tyle. Nigdy wcześniej na Camino nie zatrzymywałem się w takich miejscach, ale chyba pod wpływem zmęczenia poprosiłem o kawę. Pan zupełnie nie wyglądał na barmana. Ale gaduła sympatyczna. Zapytał skąd jestem. Jak usłyszał, że z Polski, wybiegł z baro-namiotu i dawaj witać się wylewnie. Polak, Polak! Wskoczył znowu do namiotu i w mgnieniu oka wrócił z kaskiem, chyba drwala. Wyglądał na drwala dużo bardziej, niż na barmana. Napis na kasku wszystko wyjaśnił. Chorwat! I dalej podskoki...  Słowianie! My bracia! Że kawa była niemal zimna, poprosiłem o kieliszek czekoladowego likieru (na miejscowym bimbrze) i wlałem go do filiżanki. Pan spojrzał na mnie, na filiżankę, znów na mnie. Myślałem, że będzie zadyma. A Chorwat: No... My wiemy co dobre. I dalej poklepywać mnie po ramieniu. Swój!  Kończyłem kawę, gdy do namiotu podszedł kolejny gość. Widziałem się już wcześniej z nim i byłem pewien, że to Niemiec. Ależ oczywiście, że nie. Mieszkający w Niemczech Chorwat. Uuu... To mogło się źle skończyć, a mnie zależało, żeby do Muxii dojść na nogach, z tym, że stopach, a nie kolanach.
Zimna kawa, gorące pożegnanie i do przodu.
Muxía mnie zaskoczyła. Myślałem, że będzie dalej. Zupełnie nie spodziewałem się, że to już tuż, tuż. Ale znak przy drodze jak byk: Muxía 2.
Najpierw coś musiałem co zjeść, bo już najwyższy czas był na to. Potem poszedłem do Santuario da Virxe da Barca. Nie było to łatwe, bo choć miasteczko małe, to jego topografia pozostała zagadką już do końca.
Niesamowite miejsce. Niewielki kościół, zbudowany na skale, nad samym brzegiem oceanu. Pewnie w czasie sztormu fale walą o drzwi.
Tu chciałem dotrzeć!!!
Planując Camino założyłem, że dojdę do Santiago de Compostela, a do Muxii pojadę autobusem. Nie sądziłem, że uda mi się wygospodarować nie jeden, ale sześć dni. We wszystkich przewodnikach Camino Francés rozpisane jest na minimum 31 dni. Przeszedłem je w 26 dni. Camino Fisterra - Muxía nie było planowane. Ale udało się je przejść. Łącznie 900 km. Dość. Chyba sobie pochodziłem.
Poszedłem do schroniska. Prysznic, pranie i na kolację. Właścicielka schroniska, z pochodzenia Węgierska, podała mi adres knajpy, gdzie nie powinienem spotkać żadnego turysty, tylko miejscowych. Także było. Lokal swą świetność miał za sobą, ale atmosfera była super. Zamówiłem menú del diá. Pani nie w ząb po angielsku. Ok. Co będzie, to będzie. I było. Ensaladilla rusa, znaczy się nasza sałatka jarzynowa. Drugie danie: gotowane ziemniaki i smażone sardynki. Do tego butla wina. Super. Skoro tak jedzą. Ok. Pani co chwilę przychodziła, pytała się, czy mi smakuje, czy wszystko jest ok. Oczywiście, że było doskonale, wręcz wybornie. Nikt na świecie nie smaży sardynek tak dobrze, jak Pani. Kobieta była tak szczęśliwa, że po niekończącym się pożegnaniu w lokalu, kiedy stałem już na ulicy, ona nadal machała i mnie pozdrawiała.
To był najlepszy obiad na Camino.
Jeszcze zachód słońca, bo co to za pobyt nad oceanem, jeśli bez zachodu słońca.
Poszedłem do Santuario. Najpierw posiedziałem na głazach nad wodą, a potem stanąłem przed kościołem. Kamienne mury, rozgrzane w ciągu dnia, były jeszcze ciepłe. Tylko wiatr zimny wiał okrutnie.
I słońce zaszło...