Od rana znowu niespodzianka. Nie ustawiłem budzika, bo po co. I tak szuranie o piątej mnie obudzi. A tu masz, towarzystwo pobalowało. Jak to Matka Buzarowa mówi, wstałem po pańsku. 7.30. To nie wróży niczego dobrego, jeśli chodzi o koniec dnia. Ale co tam, namiot jest. Zawsze można zastosować program "peregrino na swoim".
Do Carrión de los Condes co kilka kilometrów jakaś wioska, stary kościół, pustelnia itp. Jest przy czym się zatrzymać, obejrzeć.
50 m od głównego szlaku stoi pustelnia z XII w. Nikt nawet nie zatrzymał się, żeby obejrzeć z dala, a co tam podejść i zwiedzić. Masakra. A jak coś jest w odległości 200 m od drogi... Tego w zasadzie nie ma.
Za Carrión de los Condes droga prowadzi wśród pól. Niby wszystko pięknie, ale przez 17 km ciągle to samo. Te same ptaki, te same chwasty polne. Nie ma na czym oka zawiesić. Zwariować idzie. Siły już brak, stopy bolą, a kolejnej wsi próżno wypatrywać. Dobrze, że mam słuchawki, to włączyłem muzykę i sunę przez te pustkowia.
Ostatkiem sił fizycznych i psychicznych doszedłem do Calzadilla de la Cueza. Niby powinno być jakieś 100 miejsc do spania. Bez większego zaskoczenia przyjąłem wiadomość, że nic wolnego nie ma. Poszedłem do czegoś, co nazwano sklepem, zrobiłem małe zakupy na kolację i dalej szukać miejsca, w którym można rozbić namiot.
Nie byłem jedynym odprawionym z kwitkiem. Ale gdybym był Niemcem, zadzwoniłbym po taxi i pojechał do hotelu. Taksówki kursowały po wsi często. Też mi peregrinos.
Jestem w połowie drogi do Santiago.
niedziela, 15 maja 2016
14 maja. Z Frómista do Calzadilla de la Cueza.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz