środa, 18 maja 2016

18 maja. Do Astorga.

Próbuję, staram się ze wszystkich sił rozumieć moich towarzyszy podróży, ale jeśli ktoś wstaje o piątej, szykuję się, je śniadanie i wszystko to tak, by inni nie mogli już spać, a potem siedzi 3 kwadranse, bo za ciemno, żeby wyruszyć w dalszą drogę, to tego no entiendo. Jet lag? Po 3 tygodniach? Bij, zabij!
Nic to. Dzisiejszy odcinek nareszcie był przyjemny.
Co prawda pierwsze 6 km znowu wzdłuż głównej drogi, ale potem... Bosko. Przepiękne widoki, i te blisko, i te daleko, na ośnieżone szczyty Gór Kantabryjskich. Dwie nieduże wioski po drodze. W jednej z nich, w objazdowym sklepie z pieczywem nabyłem chrupiącą bagietkę, która zresztą zniknęła w ciągu kilku minut. Mleko by się do niej przydało. Przypomniało mi to jak w poprzednie wakacje moja droga Sylwia Wie, w zagubionej w Beskidzie Niskim wsi, zapytała pewną staruszkę o sklep. "Sklep? Tak, jest... we wtorki, czwartki i soboty." ;-) "Ale jak to?" A no właśnie tak.
Nacieszyłem oczy. Cisza i spokój. Pogoda taka w sam raz na wędrówkę. Słonecznie, ale nie gorąco.
Powyłaziły ze swoich kryjówek jaszczurki. Jaszczury ogromne jakieś. Pszczoły też ogromne na kwiatkach się pasą. Zioła rozmaite kwitną i pachną nieziemsko. Znów było wysoko i drzewa jeszcze bez liści. W wioskach bez kwitnie, kalina i tulipany. Kolejna wiosna w tym roku.
W Astordze szybki prysznic, pranie i w miasto! Na obiad arroz negro, ryż z krewetkami, grzybami i atramentem z ośmiornicy. Do tego cytryna i kwaśna śmietana. Mmm...
A teraz kawę i zwiedzanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz