Obudziłem się jeszcze przed świtem. Ptaki tak śpiewały, że nie dało się już zasnąć. A co tam! Wstanę wcześniej, to o 7 będę już w drodze. Spanie nad rzeką, śniadanie na trawie, pierwszy na szlaku. Wielki piechór to ja! Było jeszcze 10 min do godziny "W", kiedy nie wiadomo skąd, na drodze pojawiał się człowiek. "Hola! Buen Camino!"
Co jest? Jak to mawia pewien łódzki fotografik (bardzo znany jeszcze nie jest :-P) Człowieku!!!
Już bez koszulki lidera ruszyłem w drogę. Na pierwszy ogień Estella. Wszystko szło pięknie do czasu, gdy zgubiłem drogę. Ostatecznie dołożyłem jakieś 7 km i dotarłem pod fontannę wina. W sumie dobre miejsce, bo co teraz zrobić kiedy planuje się 30 km a wychodzi prawie 40. Dramat! Zaczerpnąłem łyk, może dwa wina i poszedłem. Ostatnie 10 km było tragiczne. Dookoła tylko wzgórza, pola i zarośla. I nie ma wyjścia. Trzeba iść. A stopy mówią "nie!". Dotarłem do Los Arcos.
Albergue prowadzi sympatyczna para Niemców. Spanie na strychu. Jest super.
Poszedłem popróbować miejscowych specjałów. Co jadłem? To samo, co wczoraj w cukierni, z tą różnicą, że dziś było to w bagietce!!! Myślę, że bogactwo kuchni lokalnej nie raz mnie jeszcze zaskoczy. ;-)
sobota, 7 maja 2016
6 maja
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz